
Chrystus Pan jest
mój żywot
on nagradza hojnie
Temu ja się oddawam
umieram spokojnie
Spokojnie odtąd idę
do Chrystusa mego
Spodziewam się dostąpić zbawienia wiecznego
Skończyły się już krzyże i rożne cierpienia
Które miłe mi były dla Jego imienia […]
Amen racz dodać Chryste królujący w niebie
Kończę życia pielgrzymkę przyjmij mnie do siebie
Około 835 roku papież Jan XI ustanowił uroczystość Wszystkich Świętych, przypadającą na dzień 1 listopada, a w 998 roku ustanowiony został Dzień Zaduszny, obchodzony
2 listopada. Co roku zatem, w tym okresie, popadamy w zadumę, której sprzyjają długie wieczory i pochmurne dnie. 1 Listopada wspominamy i czcimy wszystkich tych, którzy po śmierci dostąpili zbawienia (w tym świętych i męczenników) a w drugim dniu modlimy się za zmarłych, oczekujących zbawienia, także tych, pokutujących w czyśćcu. Stąd właśnie nazwa zaduszki, sugerująca modlitwę za dusze.
Ale zanim dusza opuściła człowieka, tak on, jak i jego bliscy musieli się do śmierci przygotować…
Człowiek żył we wspólnocie i we wspólnocie umierał. Gdy przeczuwał, że jego czas już bliski, spraszał solidnych i uczciwych świadków i, zanim posłano po księdza z Najświętszym Sakramentem, dyktował swoją ostatnią wolę.
Trumna – prosta, skrzynkowa, często już od kilku miesięcy, a nawet od kilku lat czekała na strychu. W ostatniej chwili kreślono węglem na jej wieku krzyż. Ale jeszcze na początku XX wieku zmarłych na wsiach chowano bez trumien, owiniętych tylko w całun.
Wiedziano o nieuchronności śmierci i choć u wszystkich, szczególnie tych, co pozostawali na świecie, budziła strach, starsi ludzie lubili być do niej przygotowani. Często też moment śmierci doskonale wyczuwali. Skąd wiedziano, że śmierć czeka tuż za progiem? Zwiastowało to wycie psa, pohukiwanie sowy i kopiec kreta tuż za progiem… Sąsiedzi słysząc dźwięk dzwonka, oznajmiającego przybycie księdza z ostatnim namaszczeniem, schodzili się przed domem by modlić się za konającego. Dopiero gdy ksiądz wysłuchał spowiedzi, wchodzili do środka.

Gdy tylko dusza opuściła umierającego, otwierano drzwi, by od razu mogła ulecieć i opuścić dom. W dłoń zmarłego wkładano świecę i przestrzegano zachowania bezwzględnej ciszy. Trudnej śmierci pomagano, otwierając okna i dachy, usuwając przedmioty mogące opóźniać zgon.
Śmierć członka wiejskiej społeczności ogłaszano biciem dzwonu.
Po śmierci, z domu usuwano rzeczy związane z nieboszczykiem, by dusza nie miała do czego powracać.
Przedmioty i meble stawiano do góry nogami, zakrywano lustra, otwierano szeroko okna.
Zmarłego myto i ubierano w przygotowany wcześniej strój, najczęściej nie noszony za jego życia. W regionie krakowskim, mężczyźnie szyto śmiertelną, długą koszulę, z białego prześcieradła, do tego szalfmycę na głowę. W pasie wiązano czarną taśmę.
Kobieta ubierana była w strój codzienny, panienka w strój ślubny, z czerwoną wstążką w pasie i wiankiem na głowie.
Wodę po myciu, a nawet miskę i inne przedmioty wykorzystane do mycia i czesania umarłego, najbezpieczniej było zakopać w ziemi. Słomę, na której leżał, wyrzucano do rowu, bo wrzucona do gnoju zepsułaby nawóz i przez siedem lat nic by na nim nie rosło.
Przechodzień, widząc słomę w rowie, odmawiał za zmarłego „wieczne odpoczywanie”.
Powieki nieboszczyka przymykano, by nie wypatrzył sobie nikogo do towarzystwa.
Domownicy nie wykonywali żadnych ciężkich prac gospodarskich, a ta z osób, która dotykała zwłok, nie mogła mieć kontaktu z żywnością czy zwierzętami.

W kulturze tradycyjnej przejście z życia do śmierci było uszanowane i celebrowane, stąd zwyczaj tzw. pustych nocy. Nazwę wywodzi się od pustki po odejściu bliskiej osoby, ale też od staropolskiego słowa pusty – opuszczony, zapomniany.
By zmarły, a właściwie jego dusza, nie czuła tego opuszczenia, sprawowano ten domowy obrzęd. Wierzono, że do czasu pogrzebu zmarły stale przebywał w okolicy swojego domostwa, należało więc o niego zadbać. W ostatnie noce przed pogrzebem, wieczorami, ludzie gromadzili się w domu nieboszczyka, aby tam odmówić różaniec. Po odmówieniu modlitw w intencji zmarłego nie rozchodzili się do swoich domów (jedynie starcy i matki małych dzieci), lecz pozostawali w domu żałoby, aby śpiewać pieśni pustonocne, często aż do rana. O zmarłym mówiono tylko dobrze i wierzono, że nieboszczyk, słysząc o sobie dobre słowa, nie będzie straszył po śmierci i odejdzie zadowolony.
Ten szczególny czas czuwania, najczęściej przez trzy doby, był okazją do pożegnania się ze zmarłym, także dla tych, którzy nie mogli być na pogrzebie. Sąsiedzi i znajomi zmarłego za swój obowiązek uznawali przyjście do jego domu z ostatnim pożegnaniem. Na puste noce zapraszano także śpiewaków, którzy często tę funkcję przejmowali po ojcu i dziadku, a charakteryzowali się mocnym głosem, znajomością pieśni adekwatnych do sytuacji i nieposzlakowaną opinią.
Mówiono, że kto śpiewa, dwa razy się modli, ale istotnym było także, że śpiew, jego powtarzalność, wyrażenie żalu, przynosiły ulgę samym śpiewającym. Wyżalenie się, pomagało zaakceptować nieuchronność śmierci i pożegnać się ze zmarłym. Puste noce także integrowały lokalną społeczność. Każdy musiał tam być. W badaniach prowadzonych na Kaszubach, mieszkańcy wsi przyrównywali swoje czuwanie do pogrzebu Chrystusa i oczekiwania na zmartwychwstanie.
Według wierzeń, zmarły niewłaściwie pożegnany, mógłby powracać do rodziny i znajomych i ukazywać się im po śmierci, ale modlitwa za zmarłego zabezpieczała spokój żywych. Jeśli dusza pozostała nieodprowadzona w martwym ciele, pogrzebany w ziemi człowiek mógł stać się upiorem. Wtedy pomagał ogień, pełniąc rolę ochronną przed złymi duchami. Ognie palono także na grobach samobójców i zmarłych tragiczną czy też nagłą śmiercią. Wierzono także, że dusze potępione, np. samobójców, mogły błąkać się po okolicy i straszyć, stąd obecność krzyży i kapliczek na rozstajnych drogach. W czasie Dnia Zadusznych uważano by nie spotkać się z takim błąkającym się duchem, a w razie spotkania należało upiorowi sypnąć w twarz makiem, powszechnie kojarzonym ze światem śmierci i snem.
W niektórych rejonach podczas czuwania przy zmarłym urządzano ucztę, jak wierzono, z symbolicznym udziałem zmarłego. Częstowano także kanapkami i kawą. Obok umieszczanych w trumnie potrzebnych i bliskich zmarłemu przedmiotów, wkładano także jedzenie lub kropiono trumnę wódką. Na wschodzie Polski, w czas zaduszek, gotowano dla zmarłych bób, groch i soczewicę oraz przygotowywano kutię, a te produkty następnego dnia zanoszono na groby, kropione także kilkoma kroplami wódki.
Człowiek umierał w domu, a więc i wyprowadzenie zwłok następowało z domu. Trumną trzy razy uderzano o próg, miejsce graniczne między domem, a światem zewnętrznym. Gwarantowało to pożegnanie zmarłego z domem i pewność, że do niego nie wróci. Trzy razy zatrzymywał się wóz jadący na cmentarz, w końcu trzy garście ziemi rzucano na trumnę.
W drodze na cmentarz kondukt zatrzymywał się często pod kapliczką, figurą, na końcu wsi (gdy cmentarz leżał poza wsią), a przedstawiciel starszyzny wygłaszał mowę pożegnalną, opowiadał o życiu zmarłego, przepraszał za jego grzechy i w jego imieniu żegnał się z krewnymi i znajomymi.
Dziś coraz rzadziej, a właściwie wcale nie spotykamy na nekrologach adnotacji
o wyprowadzeniu zwłok z domu. Obyczaj ten praktycznie zaginął, bo umieramy najczęściej w szpitalu, a jeśli już mamy to szczęście by umrzeć w domu, za moment podjeżdża przedsiębiorca pogrzebowy by zabrać nasze ciało do lodówki… Powstanie zakładów pogrzebowych, także w naszej okolicy, zmieniło podejście do tradycyjnych rytuałów pośmiertnych. Pani Maria z Rudna, w rozmowie ze mną wspominała, że gdy jeszcze nie było zakładu pogrzebowego, a trumnę wieziono przez las do kościoła w Tenczynku, idący za trumną śpiewali pieśni pogrzebowe. Jedną z nich była pieśń Zmarły człowiecze…, popularna w naszej okolicy.
Zmarły człowiecze, z tobą się żegnamy
Przyjmij ten dar smutny, który ci składamy
Trochę na grób twój porzuconej gliny
od twych przyjaciół, sąsiadów, rodziny…
Nieliczni jeszcze te strofy pamiętają, inni zaś boją się ich treści i żałobnej nuty. Ale znam także ludzi, którzy próbują przywrócić zwyczaj śpiewania pieśni pogrzebowych w kościele czy na cmentarzu. Jak za dawnych czasów są „zamawiani” na pogrzeb, by w ten sposób pożegnać i odprowadzić zmarłego do nowego życia.
Na stypę urządzaną w domu lub karczmie, zapraszano krewnych i znajomych. Był to poczęstunek obrzędowy, bardzo ważny, związany z przejściem (powrotem) z czasu śmierci do czasu codzienności wśród żywych. Pisał Kolberg:
Po pogrzebie wszyscy ze cmentarza idą do karczmy na Poczęsną. Wszedłszy, piją wódkę i jedzą chleb już dla nich przyrządzony i pokrajany, poczem klękają i zmówią za duszę nieboszczyka pacierz. Jeżeli w karczmie szynkuje żyd, wówczas wychodzą do sieni i tam pacierz ów odmawiają, a to według zalecenia obecnego tam przy tem starszego z ludzi lub organisty1
Współcześnie, w różnych środowiskach, postuluje się powrót do tradycji czuwania przy zmarłym, doprowadzenia do tego, by umierał w domu, do spokojnego i świadomego pożegnania się z nim. To bardzo odmienne od naszej teraźniejszości, gdzie nacisk kładzie się na młodość, dobry wygląd, karierę i ogólny glamour. Na tym tle odznaczała się kilka lat temu akcja Gazety Wyborczej, zatytułowana „Umierać po ludzku”.
Śmierć w naszym społeczeństwie przechodzi do sfery tabu, staramy się o niej nie myśleć i nie mówić, dlatego dawne rytuały, obcowanie ze zmarłym w jego domu, pełne szacunku jego pożegnanie tracą rację bytu. Ale wciąż wydają się niezastąpione…
Monika Dudek